
Adam
W czasie ciąży lekarze nakłaniali moją Mamę do dokonania aborcji. Miało mnie nie być, miałem być rośliną, miałem nie chodzić. W 2018 r. przebiegłem maraton z czasem 6 godzin 34 minuty 26 sek. Moja historia rozpoczęła się w jednym w warszawskich szpitali. Urodziłem się z mózgowym porażeniem dziecięcym. Ale miałem dobrych, kochających rodziców, którzy zajęli się mną i postanowili walczyć o moje zdrowie, a tak naprawdę – o moje życie. O tym, bym był samodzielny i samowystarczalny.
To dzięki nim jako siedmioletni chłopiec zacząłem grać w tenisa ziemnego. Dzisiaj jestem nawet instruktorem. Od siedmiu lat biegam. Bardzo mnie to dopinguje, zarówno w kontekście pracy nad sobą, jak i motywowania innych niepełnosprawnych ludzi. Trafiłem na wspaniałych trenerów. To oni zachęcali mnie do pracy, ćwiczeń i przekraczania kolejnych granic: półmaratonu, a potem maratonu. To dzięki nim ja – człowiek z niedowładem – byłem w stanie przybiec na metę szybciej od pełnosprawnych sportowców.
To wszystko mogło się nigdy nie wydarzyć – przecież pojawiają się głosy, by takie „niepełnowartościowe” dzieci usuwać. W końcu to tylko kłopot... Tymczasem trzeba powiedzieć jasno: dziecięce porażenie mózgowe nie jest powodem do dokonania aborcji. Mój przykład jest dowodem na to, że dla rodziców takich dzieci jest nadzieja – tę chorobę można przekuć w sukces.
Ojciec
Mój tata był oficerem kontrwywiadu Związku Walki Zbrojnej. Został aresztowany w nocy z 21 na 22 kwietnia 1941 roku za działalność konspiracyjną przeciwko narodowi niemieckiemu. Przeszedł przez trzy obozy koncentracyjne – Auschwitz, Gross-Rosen i Dachau. Najpierw jednak przewieziono go na Pawiak. Tydzień po aresztowaniu wzięli go na pierwsze przesłuchanie. Był bity, maltretowany przez Niemców. Na kolejnym przesłuchaniu wybili mu wszystkie zęby i skatowali go do tego stopnia, że niemieccy lekarze na izbie chorych stwierdzili zgon. Potem przyszedł jeszcze jeden lekarz - doktor Zygmunt Śliwicki, który był w ruchu konspiracyjnym. Przyłożył ucho do serca ojca i okazało się, że ono nadal bije. Tata trafił do więziennego szpitala pod opiekę polskich lekarzy: Śliwickiego i Lotha. Potem kiedy upewniono się, że przeżyje, przeniesiono go w kocu do cel. Był w niej już inny więzień - ojciec Maksymilian Kolbe, przywieziony z Niepokalanowa. Jak zobaczył tatę w takim stanie, to objął go opieką, dawał mu jeść, pić. Potem lekarz, który leczył tatę na Pawiaku na izbie chorych, powiedział mu:
– Czy wiesz, kto cię uratował? Bo już myśmy myśleli, że cię nie odratujemy. Uratował cię franciszkanin, ojciec Kolbe.
- Gdzie on teraz jest? - zapytał tata.
– Pojechał dwa tygodnie temu transportem do Auschwitz.
Potem stało się tak, że tata również trafił do Auschwitz i chciał go odszukać. Ale powiedzieli mu, że Kolbe już nie żyje. Człowiekiem, który udzielił mu takiej informacji, był rotmistrz Witold Pilecki. W Auschwitz tata trafił też na doktora Mengele, który wykonywał na nim i innych więźniach doświadczenia pseudomedyczne.
Poza nimi, Mengele miał też na sumieniu wiele aborcji - tata opowiadał, że widział na żwirowisku w Auschwitz i w Dachau ciała dzieci, które zostały usunięte z łon matek. To był widok przerażający. Tata przyrzekł sobie: „Jeżeli założę rodzinę, jeżeli będę miał dziecko i ono się z jakichś przyczyn urodzi niepełnosprawne, to zawsze będę walczył o jego zdrowie i życie”.
Tata, będąc w Oświęcimiu, modlił się zawsze na różańcu, który zrobił z okruchów chleba. Ten różaniec można zobaczyć w muzeum na Jasnej Górze, w gablocie poświęconej więźniom obozów koncentracyjnych.
Rok 1973
Kiedy mama była w ciąży, kilku lekarzy stwierdziło, że może być bardzo duże niedotlenienie mózgu i pnia mózgu. Dlatego zachęcali moją mamę do aborcji. Powiedzieli: „Lepiej, gdyby pani usunęła”. A moja mama się nigdy się na to nie zgodziła. Zawsze marzyła, żeby urodzić synka.
Kiedy mama odmówiła aborcji, trafiła do innego ginekologa, bardzo dobrego, doktora Janusza Chmielewskiego, który był ordynatorem w szpitalu na Solcu. Doktor powiedział, że jednak moja mama urodzi, bo jest do tego zdolna. Powiedział, że jest przeciwny jakimkolwiek namowom do aborcji.
I tak się stało, że urodziłem się. Żyłem, chociaż nie byłem zdrowy. Mimo iż w skali Apgar dostałem dziesięć punktów, wkrótce zaczęły się problemy z motoryką. Inne dzieci w moim wieku siadały – ja pełzałem. Kiedy w końcu siadłem, nie mogłem wstać. Coś było ewidentnie nie tak. Zaczęła się konsultacja ortopedyczno-neurologiczna z lekarzami.
Rodzice wzięli mnie na badanie do Kliniki Omega w Alejach Jerozolimskich. Pracował tam ten sam lekarz, który opiekował się tatą na Pawiaku – Felicjan Loth. Doktor mnie obejrzał i powiedział do taty: „Jureczku!!! Nie martw się. Jeśli ty przeżyłeś to Adasia też z tego wyciągniemy. Jeszcze będzie chodził”
I zaczęła się ta walka o moje zdrowie, żebym chodził. Zacząłem chodzić na rehabilitację, zacząłem pływać, jeździć na koniu. Siedem lat temu zacząłem biegać. „Przypadkiem” - chociaż wierzę, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek – trafiłem do trenera Edwarda Bugały, który pracował na RKS-ie Skra. Jest to trener, który był odpowiedzialny za polską sztafetę olimpijską. Pomagał mi aż do swojej emerytury. Później moim trenerem został Jan Marchewka. To pod jego skrzydłami sam wystąpiłem w Biegu Niepodległości, a potem w Biegu Powstania Warszawskiego i Biegu Konstytucji 3 maja. Potem przyszedł czas na maraton.
Inni trenerzy powiedzieli, iż nie widzieli jeszcze człowieka, który by biegał w takich warunkach fizycznych, z niepełnosprawnością, wśród pełnosprawnych ludzi. To wszystko wydarzyło się za sprawą wielu niesamowitych ludzi, a także pewnego franciszkanina, który opiekował się moim tatą i – wierzę – opiekuje się mną.
„I nigdy nie mów, że nie dasz rady!”
Tak podpisałem jedno z moich zdjęć, już jako sportowiec. Myślę, że z całej tej historii płynie nadzieja. Rodzice, drodzy rodzice dzieci z mózgowym porażeniem dziecięcym, z różnymi postaciami tego porażenia dziecięcego, z niedowładami: chcę do Was zaapelować: nie martwcie się, bo zawsze jest dla Waszego dziecka jakaś nadzieja! Dzięki trafnej i wczesnej diagnozie może chorobę można w znacznym stopniu pokonać – a nawet przebiec razem z nią niejeden maraton.
Dzisiejsze metody leczenia i rehabilitacji osób niepełnosprawnych są na bardzo wysokim poziomie – lepszym niż wtedy, gdy sam byłem dzieckiem. Dlatego trzeba walczyć o dzieci. O dzieci, które są skarbem dla swoich rodziców. Jak są niepełnosprawne, to rodzice, musicie wszystko zrobić, żeby uratować swoje dziecko. Póki człowiek żyje, zawsze jest nadzieja. Dla Boga nie ma nic niemożliwego.
Adam Kowalewski