Jaś
Mija już prawie sześć i pół roku od śmierci Jasia. Piszę niniejsze świadectwo, gdyż dla wielu osób takie przeżycie może wydawać się „piekłem". W 4. miesiącu ciąży, podczas rutynowego badania USG, dostrzeżono wady występujące u naszego synka: chore serce, zmiany w mózgu, powiększony pęcherz moczowy, końsko-szpotawe nóżki, dystrofia wagowa…
Wylało się wtedy ze mnie morze łez, serce wypełniło się zwykłym, ludzkim strachem, a także dręczącymi mnie pytaniami: czy nie odrzucę dziecka, gdy je zobaczę (może być zdeformowane), co pomyślą ludzie (przecież chore dziecko nie wpisuje się w doktrynę życiowego sukcesu), jak sobie poradzimy (co z moją pracą i innymi obowiązkami), czy to przeżyję? Ten huragan myśli i emocji jednak jak szybko przyszedł, tak dość szybko minął.
Po badaniu genetycznym dowiedzieliśmy się o śmiertelnym zespole wad naszego dziecka – trisomia 18. pary chromosomów. Szanse Jasia na żywe urodzenie oceniano na mniej więcej 5%, a nawet wówczas dawano mu kilka dni, tygodni, może parę miesięcy życia…
Uważam się za wielką szczęściarę, bo w tym całym doświadczeniu nie byłam sama. Z jednej strony mąż, siódemka zdrowych i pięknych dzieci, pozostała rodzina oraz przyjaciele, a z drugiej On – mój Bóg, Stwórca i Zbawiciel, który cały czas uspokajał moje serce, zapewniając, że mnie przez to wszystko przeprowadzi, nawet wtedy, gdy fizycznie czułam się, jakbym wisiała obok Niego na krzyżu.
Pamiętam pobyt w szpitalu klinicznym, podczas którego miała być wykonana amniopunkcja w celu potwierdzenia wad. Oprócz mnie były jeszcze dwie kobiety z podejrzeniem zespołu Downa u swoich dzieci. Na wyniki miałyśmy czekać 3 tygodnie. Jedna z pań posępnym głosem stwierdziła, że za 3 tygodnie, to ona będzie w 17. tygodniu ciąży, wówczas to dziecko będzie już trochę duże na... (aborcję – nie wypowiedziała tego słowa na głos, ale wszystkie wiedziałyśmy, o co chodzi). Wszystkie były wystraszone i rozbite. Jedna z nich zadała mi pytanie:
– A Ty, co zrobisz?
– Będę kochała dalej – odpowiedziałam.
I kochałam, i kocham dalej.
Modliłam się, by Jaś nie cierpiał po porodzie i żeby przypadkiem nie umarł samotny w inkubatorze.
Zasnął na zawsze w moich ramionach w trzydzieści kilka minut po porodzie. Mąż, wszystkie dzieci oraz moja mama mogli go później wziąć na ręce, by się z nim pożegnać. Dano nam na to kilka godzin. Tego dnia przeżyliśmy niesamowitą radość narodzin, a zaraz potem głęboki ból rozłąki.
Cierpieniu zawsze można nadać sens, żeby nie było jałowe, bezowocne i wyniszczające. My nasze ofiarowaliśmy Bogu.
Jako rodzice mieliśmy za zadanie opiekować się naszym synkiem, a paradoksalnie, to on teraz stale opiekuje się nami z Nieba. Została tęsknota oraz pokój w sercu, pogodzenie się z tym, że ta miłość miała być trudna oraz poddana wielkiej próbie. Trwa ona nadal i nigdy się nie skończy.
Paulina