Olek
Wyszłam za mąż w wieku 31 lat. Kilka lat wcześniej dowiedziałam się, że mam wadę serca, co do której lekarze nie byli zgodni w kwestii dalszego postępowania. Po ślubie okazało się, że jeśli chcę mieć dzieci, powinnam najpierw poddać się operacji. Tak też się stało. Moja operacja zbiegła się w czasie z ciężką chorobą mamy.
Pełna wdzięczności za życie i pomoc czuwałam przy niej dzień i noc. Paradoksalnie były to jedne z piękniejszych chwil mego życia – prawdziwa szkoła wiary i miłości.
Nie wiedziałam, że ten czas będzie miał wpływ na moją przyszłość…
Pewnego dnia zauważyłam, że mama przez sen tak jakby grozi komuś palcem. Gdy się obudziła, zapytałam, co miało to znaczyć. Mama odpowiedziała: „A bo gonisz za tym chłopczykiem i gonisz”. Niby zwykłe słowa, ale jak się później okazało – bardzo prorocze.
Mama zmarła 14 kwietnia, a ja 1 czerwca ujrzałam dwie kreski na teście ciążowym. Byłam parę miesięcy po operacji serca i prowadzący mnie profesor nie był zachwycony tą nowiną. Ja natomiast byłam dobrej myśli: „Panie profesorze, już tyle w życiu przeszłam, że jedyne, co mi pozostało, to zaufać”. Profesor popatrzył na mnie zdziwiony i w końcu przytaknął: „Ma pani rację”.
Ciąża przebiegała wzorowo. Synek urodził się przez cesarskie cięcie 22 stycznia 2011 roku – dzień po moich imieninach i Dniu Babci. Przed samym rozwiązaniem zaczęły pojawiać się komplikacje, ale wszystko zakończyło się dobrze. Synkowi zawsze powtarzam: „Babcia poszła do nieba i mi ciebie wybrała”. Ze względu na przebytą operację i inne problemy zdrowotne postanowiliśmy z mężem, że to będzie nasze jedyne dziecko. Jednak po pewnym czasie zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl o drugim, jeżeli taka będzie wola Boga. W 2013 roku zostałam po raz drugi szczęśliwą mamą… kolejnego synka. Byłam wówczas pewna, że temat ciąż mamy już za sobą.
Życie jest jednak nieprzewidywalne. W listopadzie 2015 roku okazało się, że ponownie jestem w ciąży. Nie ukrywam – byłam przerażona. Miałam już trochę lat, dwoje dzieci i świadomość, że nie za bardzo mogę liczyć na pomoc rodziny. Był nawet moment, że miałam w sobie żal do Boga o to, że tyle par stara się o dziecko, a ja, mimo braku planów, znów mam zostać mamą.
Pamiętam, że mój mąż otrzymał na imieniny od obecnie nieżyjącej już mojej bratowej kalendarz ze zdjęciami św. Jana Pawła II – wspominam o tym dlatego, że pewnego dnia, przeglądając ten kalendarz, odruchowo otworzyłam na stronie z czerwcem, opatrzonej zdjęciem Ojca Świętego trzymającego za rękę dziecko. U dołu widniały słowa: „Troska o dziecko, jeszcze przed jego narodzeniem, od pierwszej chwili poczęcia, a potem w latach dziecięcych i młodzieńczych, jest pierwszym i podstawowym sprawdzianem stosunku człowieka do człowieka”. Położyłam rękę na brzuszku, w którym rozwijało się nowe życie, i szepnęłam: „Ojcze święty, miej to dziecko w opiece”.
Pogodziłam się z myślą, że zostanę mamą, zaczęłam się szczerze cieszyć moim stanem, aż tu nagle w 10 tygodniu ciąży nastąpiło krwawienie. Jadąc do szpitala, byłam pewna, że doszło do poronienia. Do dziś mam przed oczami USG, na którym widać zalążki rączek oraz nóżek, i słyszę słowa lekarza: „Dziecko żyje”. Tak, dziecko! Nie płód, jak wiele osób mówi, ale dziecko, człowiek! Lekarz prowadzący – ze względu na moje problemy zdrowotne i wiek – zaproponował badania prenatalne. Wahałam się. Przy starszych chłopcach robiłam najzwyklejsze USG i nawet nie chciałam znać płci. Wiedziałam, że szczegółowe badania i tak niczego nie zmienią. Poddałam się jednak namowom i już podczas drugiego badania okazało się, że dziecko ma zwiększone ryzyko zespołu Downa. Lekarz wspomniał o jeszcze dokładniejszych badaniach, ale obciążonych ryzykiem poronienia w ich trakcie. Nie zgodziłam się na nie. Postanowiłam po raz kolejny zaufać i czekać. A dziecko wciąż polecałam opiece świętemu Janowi Pawłowi II.
W 22 tygodniu ciąży powtórnie doszło do krwotoku. Znów trafiłam do szpitala z zagrożoną ciążą. W 24 tygodniu – kolejny krwotok i sączące wody. Odesłano mnie do specjalistycznej kliniki. Na chwilę sytuacja się unormowała, niestety po kilku godzinach wody całkowicie odeszły. Lekarze wciąż powtarzali, że muszą zrobić cesarkę, że dziecko, nie mając wód, umrze, choć i tak nie ma zbyt dużych szans na przeżycie poza moim organizmem. Nie docierało to do mnie. Mówiłam, że przecież ratują jeszcze mniejsze maluchy, ale usłyszałam tylko, że nie w tym tygodniu ciąży. Czekając na cesarkę, czułam, jak dziecko mocno kopie. Miałam wrażenie, że to nasze pożegnanie. Poprosiłam o chrzest dla niego i zasnęłam. Gdy się przebudziłam, podeszła do mnie lekarka, oznajmiając, że dziecko żyje i że ku zaskoczeniu lekarzy jest bardzo silne! Zaczęła się walka o życie Aleksandra. Wtedy nie miało dla mnie znaczenia, czy jest chory (później okazało się, że nie ma zespołu Downa, a pojawiające się podejrzenia innych chorób genetycznych po kolei wykluczano). Najważniejsze było, że walczy o to, by z nami być. Usłyszałam słowa pielęgniarki, że takie dzieci zazwyczaj umierają lub pozostają upośledzone. Dotarło też do mnie, że wobec takich dzieci niektórzy decydują się na aborcję.
Rani mnie stwierdzenie, że dziecko w brzuchu matki to tylko zlepek komórek. Niektórzy powtarzają slogany, że płód do trzeciego trymestru nie odczuwa bólu. Jako mama wcześniaka pytam się, jaka jest różnica między dzieckiem znajdującym się w brzuchu mamy a poza nim? Dziecku urodzonemu w 6 miesiącu nadaje się imię, PESEL... Tymczasem taki sam człowiek w brzuchu matki jest dla wielu tylko „płodem” czy „zlepkiem komórek”.
Okazało się, że Olek musi przejść operację wyłonienia stomii. W tym celu został przewieziony do innego szpitala. W holu stoi tam pomnik Ojca Świętego. Zawsze, gdy go mijałam, prosiłam o wstawiennictwo. Według pani anestezjolog Olek nie miał najmniejszych szans na przeżycie operacji. Powiedziała jasno: „Po co wy go w ogóle operujecie? Przecież i tak umrze na stole operacyjnym. A jeśli jakimś cudem przeżyje, będzie ciężko upośledzony. Po co wam to? Macie już dwoje dzieci”. Wiedzieliśmy, że jeśli nie zaryzykujemy, Olek i tak umrze.
Operacja odbyła się bez najmniejszych komplikacji, jednak dwa dni później serduszko Olka się zatrzymało. Reanimacja była ciężka i długa. W trakcie jej trwania doszło do wylewu „nietypowego dla wcześniaka”. Gdy dziękowałam lekarzowi za walkę o synka, on z ogromną pokorą powiedział: „Żeby pani wiedziała, ile razy czuję pomoc z góry. Wiem, że sam nie dałbym rady”. A ja wiedziałam, kto tym razem pomógł. Był to dzień rocznicy śmierci mojej mamy.
Mijały kolejne dni, Olek zmagał się z wieloma problemami – infekcje, perforacja jelita, zabieg laseroterapii i wiele innych. I nagle zaczęło się poprawiać! Starszym synom dopiero po kilku tygodniach oznajmiłam, że mają brata. Od razu podjęli modlitwę za wstawiennictwem Jana Pawła II o życie i zdrowie dla brata. 14 lipca – w rocznicę urodzin mojej mamy (kolejny zbieg okoliczności?) dostaliśmy zgodę na zabranie Olka do domu. Nie miałam pojęcia, jak będzie się rozwijał. Wciąż ufałam Bogu, wierząc, że ma w tym wszystkim jakiś cel. Pewnego dnia przeczytałam piękne słowa św Jana Pawła II : „Jeszcze będzie pięknie, mimo wszystko. Tylko załóż wygodne buty, bo masz do przejścia całe życie”. Z tych słów uczyniłam motto Olka – choć tak naprawdę nie wiedziałam, czy w ogóle będzie chodził.
Wiosną 2017 roku Olek zachorował na rotawirusa, a następnie na wirusowe zapalenie płuc. Stan był bardzo ciężki, lekarze zdecydowali się wprowadzić go w stan śpiączki farmakologicznej, na co ja z płaczem błagałam: „Ojcze święty, mamo, miejcie go w swej opiece” (znów była to rocznica śmierci mojej mamy!). Lekarz postanowił zaryzykować i jeszcze trochę odczekać. Następnego dnia doszło do… poprawy!
Mijały tygodnie, Olek miał być poddany operacji zespolenia jelita. Pani anestezjolog powiedział nam wtedy: „Z medycznego punktu widzenia to dziecko nie miało prawa tak się rozwijać. Dla nas lekarzy to jest niewytłumaczalne”. Olek pozytywnie przeszedł operację, niestety zaraził się salmonellą. Stan znów określano jako bardzo ciężki. Lekarz wezwany na konsultacje orzekł, że jeżeli do rana nie nastąpi poprawa, trzeba operować. Ja ponownie wypowiedziałam słowa prośby do mamy i Ojca świętego (a był to dzień po rocznicy urodzin mojej mamy). W ciągu kilku godzin stan Olka się polepszył. Lekarz, wchodząc rano do sali, powiedział: „Proszę państwa, przy tym dziecku dzieją się cuda”. Mnie powiedział, że wspomniał o ewentualnej poprawie tylko po to, bym się nie załamała, a tak naprawdę nie wierzył, że coś się zmieni.
Później słyszałam rozmowę lekarzy o Olku w kontekście niesamowitych i niewytłumaczalnych rzeczy, które się wokół niego dzieją. Olek pomału, przy naszej pomocy, zaczął stawiać pierwsze kroki. Wylew spowodował porażenie prawej strony, a mimo tego Olek dzielnie walczył. Swoje pierwsze samodzielne kroki postawił dzień po urodzinach Ojca Świętego.
I tak Olek rośnie, zadziwiając nas oraz lekarzy. Z tego, co wiem, jego historia zmieniła życie kilku osób. Aborcji dokonuje się w Polsce do 24 tygodnia ciąży, a nawet i później. Tymczasem mój synek urodził się właśnie w 24 tygodniu. Ważył tylko 755 gramów. Często, gdy biorę do ręki coś o wadze ok. 700 gramów, przychodzi mi do głowy myśl: „przecież Olek tyle ważył…”.
Opisałam naszą historię w dużym skrócie… Człowiek – mimo największych chęci – nie jest w stanie wytłumaczyć wszystkiego, co dzieje się w jego życiu. Chociaż niektórzy bardzo chcą. Ale czy nie lepiej z pokorą przyjąć to, co daje nam los, zamiast na siłę szukać wyjaśnień?
Mój CUD właśnie biega koło mnie i jest naszą radością. Obecnie to już 16-kilogramowy czterolatek, który uwielbia przedszkole i śpiew.
Co do wspomnianych słów mojej mamy o bieganiu za „chłopczykiem”. No cóż – mam ich trzech i za każdym muszę biegać, zwłaszcza za tym, który był dla mnie niezapowiedzianym prezentem i który według lekarzy miał małe szanse na przeżycie. Nieraz mąż się śmieje: „Gonisz za tym chłopczykiem i gonisz”, a ja nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać…
Agnieszka Ropek