Antoś
Chciałabym Wam opowiedzieć historię Antosia. Antoś to jeden z tych „potworków”, tych „brzydkich, strasznych” dzieci, których zdjęć tak dużo można znaleźć w Internecie. Antoś to dziecko z Zespołem Edwardsa. A zespół Edwardsa to straszna choroba genetyczna, w wielkim skrócie powodująca, że dzieci nie posiadają różnych narządów czy części ciała i żyją najwyżej kilka godzin, rzadko dni po porodzie.
Antoś to mój Synek.
Możecie sobie wyobrazić, jak straszny to moment, kiedy matka dowiaduje się o tak okropnej wadzie u dziecka, które nosi pod sercem. A od lekarza nie dostaje nic więcej niż zalecenie aborcji. Nie ma żadnej konsultacji medycznej, nie ma rozmowy z psychologiem, nie ma żadnej propozycji wsparcia - jest tylko karteczka ze skierowaniem na zabieg. Tego właśnie doświadczyłam. I paradoksalnie, kiedy prawo dopuszczało różne możliwości w takiej sytuacji, nie przedstawiono mi żadnej alternatywy. O możliwość dokonania swojego wyboru musieliśmy razem z Mężem stoczyć z lekarzami prawdziwą batalię. Wyboru, który zakładał życie dla naszego chorego dziecka. Innej opcji nie było. Przecież chodziło o naszego malutkiego syneczka… Ale lekarze tego nie rozumieli. Wszyscy, do których trafiałam, namawiali do aborcji. Do dziś nie rozumiem, dlaczego… Bali się prowadzenia trudnej ciąży? Nie mieli ochoty uczestniczyć w takim, mało radosnym porodzie? A może nie chcieliby nasze dziecko zasiliło statystyki śmiertelności noworodków? Nie wiem…. Musieliśmy w każdym razie, sami szukać lekarzy, którzy chcieliby nam pomóc… I znaleźliśmy. Wspaniałych ludzi, dla których dziecko z Edwardsem, to wciąż dziecko, które ma prawo żyć... Ci lekarze opiekowali się nami w ciąży, a potem skierowali do szpitala, gdzie mogłam Antosia spokojnie urodzić, z poszanowaniem Jego i mojej godności…
Modląc się o cud uzdrowienia, przygotowywaliśmy się psychicznie do porodu, mając świadomość, że nasz Synek niedługo po nim odejdzie… Stało się jednak inaczej. Nie doczekaliśmy końca ciąży, bo serduszko naszego dziecka przestało bić w jej połowie… Synek przegrał z chorobą, która nie dała Mu żadnych szans… Nie byłam jeszcze gotowa na Jego pożegnanie, wszak miało ono nastąpić o wiele później… Rozpaczliwie bałam się też wywoływania porodu, a na tym etapie ciąży było to konieczne. Dzień przez zabiegiem byłam przerażona jak nigdy w życiu. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie jak mam urodzić martwe dziecko. Bałam się jego widoku, nie potrafiłam myśleć o tym spotkaniu – pierwszym i jednocześnie ostatnim… Po wcześniejszych doświadczeniach bałam się też tego, jak zostaniemy potraktowani w szpitalu… Ale było zupełnie inaczej niż się spodziewałam. Polecony nam lekarz, jak i personel oddziału, wykazali się empatią i zrozumieniem. Poród nastąpił szybko, a mój Synek urodził się piękny. Był malutki, mieścił się na mojej dłoni i był moim ukochanym dzieckiem. Mogłam Go przytulić i pocałować… A na jego maleńkiej twarzyczce widziałam jakby delikatny uśmiech. I jestem głęboko przekonana, że nasze dziecko, jeszcze w moim łonie, czuło się kochane i wyczekiwane. A my rodzice, wiedzieliśmy, że zrobiliśmy dla Niego wszystko co mogliśmy. Razem z Mężem pobłogosławiliśmy Synka i pożegnaliśmy się z Nim.
Przez chwilę był z nami, a potem zabrała Go pielęgniarka. Niosła naszego synka po prostu w rękach, jak dziecko, a nie w metalowej misce, jak jakiś odpad. Będę jej za to wdzięczna do końca życia. I choć te chwile były smutne i trudne, wspominam je bardzo ciepło. To były piękne momenty z moim Antosiem. Przypominam je sobie często i czuję absolutny pokój w sercu.
Antosia nie ma dziś z nami. Pytacie teraz pewnie czy warto było przechodzić przez kilka miesięcy tak potwornego stresu i niezwykle traumatyczny poród. Co za różnica w jaki sposób dziecko umarło skoro i tak nie miało szans na przeżycie? Powiem Wam. Otóż Antoś jest dzieckiem kochanym i chcianym do samego końca, dzieckiem, które pokonała choroba, a nie dzieckiem, zabitym przez rodziców. A ja dziś jestem matką, która straciła dziecko, a nie matką, która je zabiła….
Antoś był drugim dzieckiem, które utraciłam. Pierwszy raz straciłam dziecko, kiedy poroniłam w 10 tygodniu ciąży. Dzięki tym doświadczeniom zrozumiałam ważną prawdę – decydując się na rodzicielstwo, trzeba być świadomym, że przyniesie nam ono oprócz mnóstwa pięknych chwil, także bardzo trudne doświadczenia. Może chorobę, wypadek czy nawet przedwczesną śmierć dziecka. Może tylko rozczarowanie jego postawą czy osiągnięciami, może jego nałóg, a może opuszczenie przez ukochaną córkę czy syna. Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że, jeśli takie sytuacje się zdarzą, trzeba będzie się z nimi zmierzyć. I nikt nie będzie pytał czy się na to godzimy i czy jest to nasz wybór. Po prostu, będąc rodzicem z założenia trzeba być gotowym na różne okoliczności i trwanie przy dziecku. Także przy tym nieodwracalnie chorym już w łonie matki. Tym bardziej przy takim. Bo to przecież nasze dziecko, które zostało tak bardzo doświadczone przez los. I to dziecko nie oczekuje od nas wiele. Chce tylko poczucia miłości i obecności rodziców w czasie swojego bardzo krótkiego życia. Nikt nie twierdzi, że będzie to łatwe i przyjemne. Ale przecież zdrowym dzieciom ofiarujemy dużo więcej - wiele, wiele lat wysiłków, wyrzeczeń, lęków, nerwów, a czasem też bólu i cierpienia. I czy w obliczu tego, donoszenie i urodzenie ciężko chorego dziecka jest, aż tak wielkim poświęceniem? Czy naprawdę tak wielką traumą będzie dla matki pozwolenie dziecku na odejście w wybranym przez niego momencie? Po to są psychologowie i lekarze by pomóc matce przez to przejść, a dziecku ulżyć w ewentualnym cierpieniu. Z całą pewnością aborcja jest dużo większą traumą i dramatem. Bo dziecku odbiera życie, a matce sumienie i godność matki. I po niej, nie zostaje już nic.
Gdybym znalazła się jeszcze raz w tak rozpaczliwej sytuacji, zrobiłabym dokładnie tak samo. I znam naprawdę wiele kobiet, które mają za sobą o wiele straszniejsze historie niż ja… I żadnej z nich nie spotkacie na protestach przeciwko zakazowi aborcji. Każda z nich, mimo swoich strasznych doświadczeń, opowiada się za życiem. Nie zastanawia Was, dlaczego?
Drogie Kobiety, kochane Mamy nie walczcie o prawo do zabijania, bo nikt takiego prawa mieć nie może. Nie ma nic gorszego na świecie niż zadawanie śmierci. Dlaczego oburzają nas morderstwa, o których słyszymy w mediach? Dlaczego nikt nie myśli o zabiciu dziecka czy dorosłego, który stał się niepełnosprawny w wyniku wypadku, a domagamy się zabijania chorych dzieci w łonie matek?
Nie ma większego zła niż zadawanie śmierci. Kto się dopuszcza tego zła, sam gotuje sobie piekło, już tu na ziemi. Nie czyńcie sobie tego…. Nie obciążajcie swoich sumień.
W tym właśnie momencie pojawia się o pytanie: o co tak naprawdę powinniśmy walczyć? Drodzy Państwo, domagajmy się tego, by każda para, która dowie się o ciężkiej chorobie czy upośledzeniu swojego dziecka była otoczona wszechstronnym wsparciem medycznym, finansowym, psychologicznym i społecznym. Walczmy o to, by rodzice wychowujący swoje chore i niepełnosprawne dzieci nie byli sami, a Państwo gwarantowało im wszelką możliwą pomoc. Apelujmy o tworzenie profesjonalnych ośrodków dla niepełnosprawnych i dokonanie zmian systemowych umożliwiających łatwiejszą adopcję takich dzieci. To jest jedyna słuszna droga. Droga, która pozwoli żyć, tym, którym życie będzie dane i droga, która ocali nasze sumienia i naszą ludzką godność.
Sama mam trzy córki. Mam nadzieję, że one też kiedyś będą matkami zdrowych dzieci. Ale nie mam takiej pewności, bo choroba dziecka może dotknąć każdego z nas. Dlatego będę robiła wszystko, co w mojej mocy, żeby powyższe zmiany dokonały się w Polsce. Będę walczyła z całych sił właśnie dla moich córek. Po to, żeby jeśli kiedyś staną w obliczu dramatu posiadania nieuleczalnie chorego dziecka, otrzymały wparcie i każdą potrzebną im pomoc. I by nawet myśl im nie przeszła o aborcji. Bo śmierć nigdy nie jest rozwiązaniem. NIGDY i NICZEGO.
Justyna Stolfik-Binda