Maciuś
– Nie żałuje pani? – zapytała z rozbrajającą szczerością pani doktor w przychodni. Czy po tym wszystkim co przeszliście, podjęlibyście taką samą decyzję? – drążyła temat. Faktycznie, nasza historia wydaje się pozbawiona sensu. Prawie dwa lata wyjęte z życia. Tyle niepotrzebnego cierpienia. I jeszcze brak happy endu. Przecież można było tego uniknąć…
Propozycja aborcji
Kiedy w połowie ciąży na podstawie USG lekarze orzekli, że nasz synek ma poważne zmiany neurologiczne, „mieliśmy to szczęście”, że w świetle prawa był jeszcze czas na aborcję. Na zabieg, jak to się ładnie nazywa w języku medycyny, jednak się nie zdecydowaliśmy...
Kiedy w połowie ciąży na podstawie USG lekarze orzekli, że nasz synek ma poważne zmiany neurologiczne, „mieliśmy to szczęście”, że w świetle prawa był jeszcze czas na aborcję. Wielu specjalistów nas do tego namawiało. Z myślą o nas – tacy młodzi, niech nie marnują sobie życia; i z myślą o naszym dziecku – nie skazujmy go na cierpienie i wegetację. Faktycznie, troski lekarzy były częściowo uzasadnione – my czuliśmy, że świat nam się wali, a przecież tyle planów i marzeń… I ten nasz synek – jak mu będzie źle na świecie.
Na zabieg, jak to się ładnie nazywa w języku medycyny, jednak się nie zdecydowaliśmy – bo ten, który przez niektórych nazywany był „roślinką”, dla nas miał główkę, rączki, bijące serduszko i był naszym kochanym synkiem.
Maciuś żył krótko. Niespełna dwa lata. Wiele swoich dni spędził w szpitalu. Rok w domowym hospicjum dziecięcym. Nasze życie kręciło się wokół jego choroby. Na szczęście najważniejsze jest zawsze niewidoczne dla oczu. Więc kiedy pani w przychodni już po śmierci Maciusia zapytała, czy nie żałujemy, że podjęliśmy taką decyzję i pozwoliliśmy mu się urodzić, bez wahania odpowiedziałam: Nie żałuję!
Nie żałuję…, bo Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć. Maciuś swoją cichą obecnością uczył nas, czym jest prawdziwa miłość. Nic w zamian nie dawał, tylko był i uczył. Uczył pokory – codziennie musieliśmy przełamywać zmęczenie i zniechęcenie, żeby się nim zajmować. Uczył cierpliwości – bo każdy dzień był podzielony na kolejne karmienia, dawkowania leków. I uczył radości – bo kiedy zdarzały się chwile względnego spokoju, staraliśmy się wyciskać z nich jak najwięcej.
Miłość w zdrowiu i w chorobie
Nie żałuję…, bo wiem, że zrobiliśmy wszystko, co oferuje dzisiejsza medycyna, by pomóc naszemu dziecku. Gdy zabrakło już sposobów, by ratować jego życie, zapewniliśmy mu świetną opiekę paliatywną, która uśmierzała ból. A kiedy nadszedł już ten najtrudniejszy moment, nasz Królewicz otoczony przez najbliższych bez cierpienia wziął swój ostatni oddech.
Nie żałuję…, bo przekonałam się, że mam u boku supermęża, który w życiowych bataliach walczy razem ze mną. Który bez ujmy dla męskiej dumy potrafi zamienić się w domowego pielęgniarza i niestraszne mu są cewnikowania, lewatywy i zakładanie sond. Który razem ze mną czuwał przy łóżeczku chorego synka i zmieniał się w szpitalnych dyżurach. Był w zdrowiu i chorobie. Niby takie oczywiste. Ale nieraz w szpitalu spotykałam mamy, które same walczyły o chore dziecko, bo ojciec się wystraszył i uciekł…
Nie żałuję…, bo moja trzyletnia córeczka dostała ogromną lekcję empatii. Wiem, że choroba brata skradła jej część dzieciństwa. Wiem, że musiała, niestety, za wcześnie dorosnąć. Ale dziś serce mi rośnie, jak za każdym razem z ogromną troską zauważa smutne lub płaczące dziecko. A gdy słyszy dźwięk karetki, powtarza, że to może chora dzidzia. Mam nadzieję, że wyniesie z domu, że tym chorym i bezradnym trzeba się opiekować; że może jak w starości to my będziemy wymagali opieki, będzie miała w pamięci te dni, kiedy to my opiekowaliśmy się jej chorym bratem.
Maciusiu, módl się za nami!
Nie żałuję…, bo ona już wie, czym jest Niebo. Pewnie lepiej niż większość dorosłych. Wszystkim opowiada, że to miejsce, gdzie nie ma chorób i gdzie się nie cierpi. I że tam razem z aniołkami jest jej braciszek. Z dziecięcą ufnością modli się do niego w ważnych dla niej sprawach – o śnieg albo żeby nie miała już kataru i mogła pójść do przedszkola.
Nie żałuję…, bo moja rodzina ma swojego prywatnego świętego. Każdy z najbliższych ma z nim zdjęcie, a dom jest pełen jego relikwii. A wszelkie sprawy z Górą załatwiam za wstawiennictwem świętego Macieja Salawy.
Nie żałuję…, bo choć cmentarz nie jest najlepszym miejscem do odwiedzania syna, to jednak mam takie miejsce, gdzie mogę pójść i po ludzku się wyżalić, popłakać i wykrzyczeć, że świat jest zły, a ja strasznie tęsknię… A wiem, że wiele matek, które straciły swoje maleństwo na początku ciąży, bardzo chciałoby mieć takie miejsce.
Trzeba się zgodzić na taki porządek
Nie żałuję…, bo mamy teraz jeszcze większą motywację, żeby być świętą rodziną, by w przyszłości spotkać się z naszym kochanym synkiem.
Chciałabym, żeby na świecie nie było ani śmierci, ani cierpienia. Złoszczę się na taki porządek świata. Ale mogę się też denerwować, że dziś jest poniedziałek, a nie piątek, albo że to ziemia się kręci wokół słońca, a nie odwrotnie. Niestety, tak jest świat skonstruowany. Trzeba zgodzić się na taki porządek. Bo uciekanie przed prawdą prowadzi do frustracji.
Anna Salawa