Stasio
Na początku grudnia 2016 r. udałam się na Mszę Świętą z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie do Sopockiego kościoła. Przyniosłam w sercu intencje, wiele intencji, ale głównie modliłam uzdrowienie mnie z niepokoju wewnętrznego, który towarzyszył mi od ostatnich lat. Było to na tyle trudne doświadczenie, że nie pozwalało mi normalnie funkcjonować, cieszyć się codziennością. Ciągłe uporczywe myśli, abstrakcyjne obawy, strach i poczucie zagrożenia męczyły mnie bez przerwy. Dochodziły do tego koszmary senne, budzenie się w środku nocy z atakami paniki. Nie umiałam sobie poradzić.
Modliłam się coraz więcej i intensywniej, wtedy też kończyłam Nowennę Pompejańską, którą odmawiałam również w intencji uzdrowienia. Wcześniej nie mogłam zmusić się do tego typu modlitwy. Niespodziewanie aż trzy różańce dziennie Nowenny stały się ukojeniem, dały mi wiele głębokich przemyśleń. Odkryłam, jaką moc ma ten rodzaj modlitwy, to była ogromna łaska od Matki Bożej, że udało mi się modlić tak przez 54 dni.
Na Mszy Świętej, podczas wystawienia Najświętszego Sakramentu, poczułam ogromne wzruszenie, czułam żywego Boga, który przyszedł na spotkanie ze mną, w głowie słyszałam taki fragment Ewangelii:
Bo sobie mówiła: Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. ezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: «Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła». I od tej chwili kobieta była zdrowa.
(Mt)
Ksiądz nagle podszedł do nas, wyciągnęłam rękę i dotknęłam Monstrancji, niczym Jezusowego płaszcza, słowa Ewangelii cały czas wracały. Podczas adoracji poczułam, że zdrętwiały mi trzy palce u prawej ręki, dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy rodziłam moją córeczkę. Przez pierwsze kilka tygodni po urodzeniu, przez porażenie nerwów, nie czułam trzech palców, były zupełnie zdrętwiałe. Pomyślałam, że to dziwne, że wróciło w tym właśnie momencie. Na koniec Mszy Świętej ksiądz powiedział o słowach poznania, usłyszałam wtedy:
„Jest tu kobieta, która myśli, że nie może mieć już dzieci, Pan Bóg ją uzdrowił i da jej dziecko, z którym dokładnie za rok przyjdzie tu na mszę”.
Staraliśmy się z mężem o kolejne dziecko od ponad 2 lat, ale cały czas bezowocnie, faktycznie myślałam, że jedno dziecko, które urodziłam pewnie jest ostatnim. Bardzo pragnęłam drugiego. Macierzyństwo było najważniejszą rolą życiową, dawało mi tyle radości, odkryłam jak wielką miłością można darzyć małego człowieka. Miłość, którą ja otrzymałam od mojej córki Zosi, przeszła moje wszelkie oczekiwania.
Pomyślałam podczas mszy, że skoro Pan Bóg dał mi znak w postaci zdrętwiałych palców, takich samych jak przy porodzie, może kapłan mówi o mnie.
Tydzień później zrobiłam test ciążowy, wynik wyszedł pozytywny, bardzo się cieszyłam, pojechaliśmy do Matemblewa (do Sanktuarium Matki Boskiej Brzemiennej), oddać w opiekę nowe życie. W sobotę badania krwi potwierdziły ciążę. Byłam wtedy taka pewna, że to o mnie chodziło na Mszy. W poniedziałek 12 grudnia, w Święto Matki Bożej z Guadalupe, patronki życia poczętego, obudziłam się z krwawieniem. Pojechałam do lekarza, tak bardzo się bałam i pamiętam, że mówiłam do Pana Boga „Chyba mi tego nie zrobisz, nie oszukasz mnie teraz, nie zrobisz sobie ze mnie żartu”.
Weszłam do gabinetu i usłyszałam: „Przykro mi, ciąża faktycznie była, ale organizm sam się jej pozbył, nie sądzę, żeby ciążę udało się uratować, proszę zrobić badanie krwi i przyjść jutro, jeśli wynik wyjdzie pozytywnie”.
Z płaczem pobiegłam do kościoła na adorację, modliłam się, żeby Pan Bóg nie zabierał mi tego dzieciątka. Jednak ciąży nie udało mi się utrzymać. Czułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce, ten mały człowiek, niewidoczny gołym okiem, był dla mnie tak ważny, nie mogłam sobie poradzić z tą sytuacją. Płakałam i modliłam się o pomoc do Maryi, błagałam o siłę, by przetrwać te chwile. W trakcie modlitwy nagle poczułam spokój, przestałam mieć pretensje do Boga, zrozumiałam, że to próba i nie mogę Go zawieźć.
W życiu zawodowym od wielu lat pracuję z młodzieżą, często w rozmowach
z ludźmi spotykałam się z dużą niechęcią wobec Boga i brakiem wiary. Wielokrotnie czułam głęboki smutek i bezsilność. Chciałam im opowiedzieć jak dobry jest Bóg i jak wiele tracą odrzucając go w swoim życiu. Moje słowa jednak nie miały żadnej mocy. Pamiętam jedną moją modlitwę, kiedy powiedziałam Bogu, że bardzo pragnę nieść ludziom Jego Ewangelię, ale sama nie potrafię. Jeżeli w jakikolwiek sposób moja osoba może przyczynić się do nawrócenia innych, niech On to wykorzysta. Niech przemienia serca, a ja w tej intencji ofiarowuje modlitwę i cierpienie. Myślę, że ten aspekt jest dość istotny w kontekście dalszych wydarzeń.
Od tego momentu czułam wewnętrzną walkę duchową, miałam wrażenie, że szatan atakował mnie z każdej strony przez różne wydarzenia.
Taki fragment Pisma Świętego otrzymałam wtedy do indywidualnego rozważania na cały tydzień:
1 P 5,8-11
Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć.Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu! Wiecie, że te same cierpienia ponoszą wasi bracia na świecie. A Bóg wszelkiej łaski, Ten, który was powołał do wiecznej swojej chwały w Chrystusie, gdy trochę pocierpicie, sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje. Jemu chwała i moc na wieki wieków! Amen.
W tym samym czasie wykonałam kolejny test ciążowy, wynik okazał się pozytywny. Bałam się cieszyć, ale w sercu czułam, że będzie dobrze. Pierwsza wizyta u lekarza, diagnoza, że to raczej ciąża, ale mam przyjść za dwa tygodnie potwierdzić. Po dwóch tygodniach niecierpliwości okazało się, że serduszko bije, wszystko jest w porządku.
Po weekendzie, będąc w pracy zauważyłam krwawienie. Wpadłam w histerię, pojechałam od razu do szpitala, razem z mężem czekaliśmy 3 godziny na izbie przyjęć, wtedy byłam pewna, że to kolejne poronienie, modliliśmy się wspólnie na głos, mój mąż bardzo mnie wtedy zaskoczył, nie modlił się o uratowanie dzieciątka, mówił: „Boże oddajemy Tobie tą całą sytuację, zrób co najlepsze dla nas, jeśli chcesz zabrać to dziecko to znaczy, że taki jest Twój plan”. Nie umiałam zaufać, nie potrafiłam się tak modlić, w głowie krążyły mi tylko myśli: „Chyba nie zrobisz mi tego po raz drugi, czemu poddajesz mnie znów próbie, przecież wiesz, że się od Ciebie nie odwrócę, że zawsze będę przy Tobie Jezu”.
Nadeszła chwila badania, okazało się, że dziecko żyje, serce bije. Poczułam wielką ulgę, radość i przede wszystkim wdzięczność.
Po kilku dniach okazało się jednak, że muszę leżeć, bo w macicy wykryto wielkiego krwiaka. Nie wiadomo, ile czasu będzie się wchłaniał, może 2 tygodnie, może miesiąc, może dłużej. Nie wiadomo też, czy nie przemieści się i nie dojdzie do poronienia. Kolejne dni niepewności, udręki psychicznej i modlitwy mojej i moich bliskich, w tym mojego ukochanego, czteroletniego dziecka.
Do tego wszystkiego doszedł brak możliwości pracy, stres związany z brakiem pieniędzy. Leżałam i rozmawiałam z Bogiem, oddając Mu wszystko. Zdecydowałam, że zaczynam kolejną Nowennę Pompejańską w intencji szczęśliwego rozwiązania, szło mi bardzo opornie, nawet krążyły mi po głowie myśli, czy to ma sens, skoro mówię tak bez zaangażowania, myślami jestem daleko. Kolejnej nocy przyśnił mi się głos, który mówił „Święty ALAN”. Nigdy nie słyszałam o Alanie, sprawdziłam kim był Alan, znalazłam informacje o błogosławionym Alanie de Rupe, który zaczął propagować Różaniec, rozpowszechniając i umacniając tę formę Maryjnej pobożności. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że moja modlitwa ma sens i że nie mogę przestać.
Po 3 tygodniach oczekiwań wreszcie nadeszła wizyta u lekarza i słowa: „wspaniale krwiak się wchłonął, wszystko dobrze” po czym długa pauza, cisza i kolejne słowa: „ale mamy inny problem, płód ma obrzęk uogólniony, to prawdopodobnie poważna wada genetyczna, trzeba będzie poczekać, zrobić badania prenatalne, amniopunkcję i zobaczyć jaka to wada”. Obrzęk uogólniony niemal na pewno zwiastuje wadę letalną. Ta diagnoza spadła na mnie jak wielki kamień, który tak przygniata, że nie można już wstać. Myślałam wtedy DLACZEGO? Znów kolejna próba. To był Wielki Czwartek. Jeszcze nigdy nie przeżywałam tak Wielkiego Tygodnia, jak teraz. Czułam namacalnie, że niosę krzyż z Jezusem, idę tam za Nim, pod górę, ledwo daję radę, ale jestem z Nim. Pomagam Mu w jakiś sposób. To cierpienie psychiczne było tak ogromne, że ledwo szłam… Wielki Piątek był dniem, w którym dosłownie umarłam z rozpaczy. Potem chwila nadziei, bo zaraz po Świętach umówiłam się na wizytę u innego lekarza w szpitalu.
Taki fragment Biblii towarzyszył mi wtedy:
"Chociaż bym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną" (Ps 23)
Zaraz po świętach, pojechaliśmy do kolejnego lekarza, z iskrą w sercu, że może będzie dobrze. Usłyszeliśmy, że obrzęk się bardzo zwiększył, że wygląda to fatalnie, nie rokuje nadziei. Dziecko prawdopodobnie ma takie wady, że umrze za tydzień, za dwa, a może będzie na tyle silne, że dopiero w 20. tygodniu ciąży i będę musiała je naturalnie urodzić martwe. Te słowa przeszyły nas jak piorun. Nie sądziłam, że kiedykolwiek znajdę się w takiej sytuacji. Poczułam, że chce zapomnieć o tym dziecku, nie chce nawet patrzeć na USG, bo umieram z rozpaczy.
Wyszłam z płaczem i czułam, że nie dam rady. Ten dzień był dniem, w którym znalazłam się na chwilę w piekle. Czym było to piekło? Kompletny brak miłości do dziecka i własny egoizm na krótką chwilę wygrały. Myślałam wtedy, że przecież nigdy nie mogłabym usunąć tej ciąży, ale tak naprawdę dokonałam duchowej aborcji na tym biednym, chorym dziecku. To było przerażające. Jechaliśmy z mężem w milczeniu, przypomniało mi się, że wieczorem odbywa się Msza z modlitwą o uzdrowienie. Bez namysłu zdecydowałam się tam pojechać, mimo, że głowa pękała mi od płaczu i nie miałam na nic siły. Na Mszy kazanie było skierowane jakby do nas:
„Nie uciekaj od swojego krzyża, niech Bóg pomoże Ci go nieść, każdego w końcu spotyka cierpienie. Pytanie, czy z Bogiem będziesz próbował sobie poradzić, czy sam. Jeśli sam, nie dasz sobie rady, z Bogiem zawsze”.
Wyszłam z kościoła i usłyszałam od przyjaciółki: „Dorota nic straconego, mówię ci: Bóg uczyni cud, módlmy się o cud!”
Tak bardzo potrzebowałam tych słów, wtedy lawina myśli przetoczyła się przez moją głowę. Nie pozwolę zniszczyć miłości rodzica do dziecka. Będę walczyć i kochać to bezbronne maleństwo, cokolwiek się wydarzy to moje dziecko i należy mu się moja miłość, miłość matki. Tak zaczęła się nasza modlitwa, modlitwa sercem, nagle przestałam się wstydzić prosić innych o modlitwę. Miałam taką myśl wtedy, że jeśli chociaż jedna osoba, która była daleko od Boga pomodli się zwracając do Niego w naszej intencji, będzie to wielka wygrana ze złym.
Nagle zaczęły pisać do mnie osoby prawie obce, takie z którymi nie miałam kontaktu od wielu lat, zapewniając o modlitwie, wysyłając mi różne rodzaje modlitw do różnych patronów, w różnych potrzebach. Było to tego samego dnia, kiedy rano płakałam i wołałam do Boga: „gdzie Ty jesteś Boże, daj mi znak, że jesteś, że działasz, że mnie nie zostawiłeś!” Te głosy ludzi były właśnie Jego odpowiedzią. Czułam to tak mocno. Rozesłałam wiadomości do kogo się dało, tylu ludzi odpisało, obiecując modlitwę, przekazało moją prośbę wspólnotom, do których należeli. Nie mogłam uwierzyć, że tyle ludzi modli się bezinteresownie za nas. To był właśnie pierwszy cud.
Prosiłam Boga o znak, że może uzdrowić nasze dziecko, wtedy właśnie znajomy ksiądz napisał, że miał natchnienie, żebym poszła do kościoła po namaszczenie chorych i przyjęła je za dziecko. Uznałam to za odpowiedz z nieba.
"Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła, by się modlili nad nim i namaścili go olejem w imię Pana A modlitwa pełna wiary będzie dla chorego ratunkiem i Pan go podźwignie, a jeśliby popełnił grzechy, będą mu odpuszczone." (Jk)
Powyżej fragment Pisma św., który otrzymał mój mąż dwa miesiące wcześniej przy okazji wspólnego odmawiania różańca we wspólnocie, schował do portfela i zastanawiał się, o co w tym chodzi właściwie… przecież nikt nie choruje i kogo niby ma przynieść do kapłanów? W tym momencie wszystko stało się oczywiste. To mój mąż zadzwonił do księdza, poprosił o Namaszczenie, od razu mnie zawiózł do kościoła, wyspowiadałam się, przyjęłam Najświętszy Sakrament i Namaszczenie chorych.
Jeszcze tego samego dnia odczytałam zaskakującą wiadomość. Moja uczennica napisała, że jest przekonana, że moje dziecko będzie uzdrowione, tylko nie można ustawać w modlitwie. Jak się okazało, kiedy modliła się za mnie i dziecko poczuła, że musi otworzy Pismo Święte i taki oto fragment przeczytała:
Wiele znaków i cudów działo się przez ręce Apostołów wśród ludu. Trzymali się wszyscy razem w krużganku Salomona. A z obcych nikt nie miał odwagi dołączyć się do nich, lud zaś ich wychwalał.Coraz bardziej też rosła liczba mężczyzn i kobiet, przyjmujących wiarę w Pana. Wynoszono też chorych na ulicę i kładziono na łożach i noszach, aby choć cień przechodzącego Piotra padł na któregoś z nich. Także z miast sąsiednich zbiegało się mnóstwo ludu do Jerozolimy, znosząc chorych i dręczonych przez duchy nieczyste, a wszyscy doznawali uzdrowienia. (Dzieje Apostolskie)
Poczułam, że Bóg mnie słucha i że może wszystko. Tym bardziej, że osoba ta zaczęła odmawiać różaniec właśnie pod wpływem całej tej trudnej sytuacji.
Modliliśmy się dalej i jeszcze gorliwiej. Kilka dni później czekała nas kolejna wizyta kontrolna u lekarza, mieliśmy też wykonać genetyczne badania stwierdzające rodzaj wady u dziecka. Kiedy dotarliśmy do lekarza, podczas badania USG okazało się, że obrzęk się cofnął, łzy same płynęły mi po policzkach. Wiedziałam, że doświadczam cudu, wysłałam wszystkim wiadomość, że jest lepiej. W przypływie emocji podjęliśmy decyzję, że natychmiast jedziemy do Częstochowy. Czułam się tam tak dobrze, niczym się nie martwiłam, było spokojnie i błogo. Zawierzyłam Maryi całe życie swoje i bliskich, zawierzyliśmy Matce Bożej nasze dziecko.
Po powrocie udaliśmy się do lekarza na badania genetyczne.
Był inny lekarz, który najpierw obejrzał poprzednie wyniki stwierdził, że nie wygląda to dobrze, zapytał, czy zdajemy sobie z tego sprawę. Zaproszenie na fotel poprzedzone zostało zdaniem: „Zobaczmy, czy maleństwo jeszcze żyje...”
Ze strachem usiadłam na fotelu i czekałam na diagnozę, ku zdziwieniu lekarki wszystko wyglądało normalnie, a dzieciątko pomachało nam rączką na powitanie. Lekarka bardzo długo szukała nieprawidłowości, ale na koniec stwierdziła, że to zaskakujące i wygląda nieprawdopodobnie dobrze. Z USG wynikało, że obrzęk się cofnął, co w opinii dwóch poprzedników się nie zdarza. Pani doktor, jakby próbując zapanować nad przesadnym optymizmem, radziła poczekać na wyniki krwi
i testu genetycznego. Czekałam kolejny tydzień ze spokojem w sercu. Tuż przed odebraniem wyników poczułam niepokój i zwątpienie. Pomyślałam, że może to nieprawda, żaden cud, może dowiem się teraz, że to coś bardzo złego. Pomodliłam się, przepraszałam za moje niedowiarstwo i poprosiłam Boga o słowo z Pisma Świętego i otworzyłam dokładnie na tym samym fragmencie, co modląca się za nas uczennica kilkanaście dni wcześniej:
"Wiele znaków i cudów działo się przez ręce Apostołów wśród ludu. Trzymali się wszyscy razem w krużganku Salomona A z obcych nikt nie miał odwagi dołączyć się do nich, lud zaś ich wychwalał. Coraz bardziej" też rosła liczba mężczyzn i kobiet, przyjmujących wiarę w Pana.Wynoszono też chorych na ulicę i kładziono na łożach i noszach, aby choć cień przechodzącego Piotra padł na któregoś z nich. Także z miast sąsiednich zbiegało się mnóstwo ludu do Jerozolimy, znosząc chorych i dręczonych przez duchy nieczyste, a wszyscy doznawali uzdrowienia."(Dzieje Apostolskie)
Miałam już pewność, że to cud i zwątpienie nie pochodzi od Boga, że szatan chce zasiać brak wiary i zaufania. Odebrałam wynik, był idealny. Zero wad genetycznych. Uznano wreszcie moją ciążę za standardową.
Bóg jest wśród nas, czeka na nasze wołanie, ale wołanie prawdziwe, z serca, nie wyuczoną regułkę, puste słowo. On chce być naszym przyjacielem, ojcem, wie o nas wszystko, zna nasze potrzeby, a my jak małe dzieci często chcemy to lub tamto,
a On wie, co nam zaszkodzi, co nas umocni, co nam pomoże. Tylko musimy w to uwierzyć i rzucić się w przepaść ufając, że nas złapie na końcu tej naszej rozpaczy. Każdą sytuację powierzajmy Bogu i Matce Boskiej, od błahych kłopotów, po te największe. Bóg czeka i pragnie naszej uwagi i przede wszystkim miłości. Jeśli kogoś kochamy to przecież oczywistym jest, że wierzymy, że nas nie oszuka, nie porzuci, nie zawiedzie. Bóg właśnie taki jest, ilekroć proszę Go o słowo pocieszenia, otwieram Pismo Święte na tym fragmencie (pierwszy raz dostałam je na rekolekcjach i głęboko zachowałam w sercu):
Pan jest łagodny i miłosierny,
nieskory do gniewu i bardzo łaskawy. (Psalm 145)
Cały okres ciąży był trudny, pełen cierpienia, niedogodności, niepewności, ciągle występowały nowe komplikacje, przed porodem leżałam na patologii ciąży, nieustannie modląc się i prosząc o łaskę wiary i zaufania.
Jezus sam odwiedził mnie w szpitalu dwukrotnie. Prosiłam Go o to, by się zjawił i mnie umocnił. Przyszedł w Najświętszym Sakramencie, mimo że na tym oddziale ksiądz nie odwiedza regularnie kobiet ciężarnych, jak na innych oddziałach. Były to najwspanialsze odwiedziny, jakie mogłam sobie wymarzyć i to dokładnie w godzinie Miłosierdzia, czyli 15.00.
Dnia 26 października urodził się nasz syn Stanisław Bożydar, jest zdrowy! Wszystkie bóle porodowe oddałam Jezusowi za ludzi, którzy byli ze mną całą ciążę, którzy modlili się za nas.
W ciąży prosiłam św. Stanisława Kostkę o wstawiennictwo, termin porodu wstępnie wyznaczony był na 13 listopada (jego święto), byliśmy bardzo zdziwieni, gdy w dniu 14 stycznia, kiedy Chrzciliśmy Stasia kazanie dotyczyło życia właśnie Św. Stanisława Kostki. Czy to przypadek?
Kto nie wierzy pewnie powie, że to same przypadki i zbiegi okoliczności, że to błąd lekarza, mylne diagnozy, a my wiemy, że to BÓG, Żywy BÓG.
Dokładnie rok później od wyżej opisanej wizyty u Matki Przenajświętszej, przyjechaliśmy znowu na Jasną Górę. Tym razem ze Stasiem Bożydarem, aby podziękować i przedstawić Jej osobiście naszego synka.
Moja nerwica i stany lękowe ustąpiły! Kilka osób nawróciło się pod wpływem naszej historii i tego cudu!
Dziękujemy Ci Matko Boża za morze łask!
Niech Bóg będzie uwielbiony!
Dorota i Adam
"Chociaż bym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną" (Psalm23)
Zapytałam kilka osób, czy historia mojej ciąży miała jakikolwiek wpływ na ich wiarę, relację z Panem Bogiem. Poniżej kilka słów od dwóch z nich:
„Opisana poniżej sytuacja miała miejsce 4 lata temu. Jakie były wtedy moje stosunki z Bogiem? Chodziłam zawsze do kościoła, ale to było bardziej na zasadzie: mama tego ode mnie wymaga, to pójdę. Zawsze męczyły mnie msze i czekałam bardzo na podniesienie, bo to oznaczało końcówkę i wyjście z kościoła. Nigdy nie potrafiłam usiąść i skupić się w kościele, ani porozmawiać z Bogiem, zawsze myślałam o czymś innym.
W klasie maturalnej dałam się namówić mamie na pójście z nią na modlitwę różańcową. Bardzo się wzbraniałam, bo wydawało mi się to wtedy mało istotne, jednak któregoś dnia wreszcie poszłam. Na samym początku siedziałam tam jak na mszy, czyli z myślami „kiedy to się wreszcie skończy?”. Mimo tego, że na początku sprzeciwiałam się, mama przekonała mnie również do wyjazdu do Częstochowy. Bardzo nie chciałam tam jechać, uważałam, że nie ma to sensu i nic mi nie da, ale ostatecznie zrobiłam to dla niej i pojechałyśmy. Tak naprawdę wszystko zmieniło się od pierwszego wyjazdu na Jasną Górę. Czy na dobre? Wtedy uważałam, że nie. Wszystkie moje ówczesne relacje, pomysły, plany zaczęły się psuć. Byłam w histerii i obwiniałam mamę, że to przez to, że pojechałyśmy do tej Częstochowy. W tamtym czasie miałam pierwszy i na szczęście ostatni, paraliż senny, co było dla mnie okropnym przeżyciem. Ale walczyłam... Po jakimś czasie pomyślałam, że to wszystko jest po coś. Może to jakiś nowy początek? Przygotowywałam się wtedy do egzaminów na studia Architektury i uczęszczałam na zajęcia przygotowujące. Tam tez poznałam Panią Dorotę, która również brała udział we wspólnym odmawianiu różańca u naszych znajomych. Pamiętam jak głęboko pragnęła kolejnego dziecka, jak bardzo również kochała swoją córkę. W czasie wszystkich moich kryzysów Pani Dorota zaszła w ciążę i okazało się, że dziecko urodzi się albo ciężko chore, albo martwe... Wtedy nie potrafiłam nawet postawić się na jej miejscu, bo widziałam jak bardzo cierpi i jak mocno pragnęła kolejnego malucha. Żal i smutek pojawiał się za każdym razem, gdy widziałyśmy się na wspólnej modlitwie różańcowej, prosząc Boga o uzdrowienie. Pewnego wieczoru, zasypiając, zaczęłam myśleć o tym wszystkim, o moich problemach, o problemach innych, o Pani Dorocie. Zastanawiałam się czemu, skoro tyle się modlimy, prosimy, dziękujemy, przydarzają się tak straszne rzeczy. Miałam w głowie pytanie - Dlaczego? Chwilami zaczynałam wątpić w to wszystko. Ale zamknęłam oczy i zaczęłam rozmowę z Panem Bogiem, w tej samej chwili coś mnie skierowało na parter, czułam, że muszę otworzyć Pismo Święte na losowej stronie.
Przeczytałam wtedy ten fragment:
„Wiele znaków i cudów działo się przez ręce Apostołów wśród ludu. Trzymali się wszyscy razem w krużganku Salomona. A z obcych nikt nie miał odwagi dołączyć się do nich, lud zaś ich wychwalał. Coraz bardziej też rosła liczba mężczyzn i kobiet, przyjmujących wiarę w Pana1. Wynoszono też chorych na ulicę i kładziono na łożach i noszach, aby choć cień przechodzącego Piotra padł na któregoś z nich. Także z miast sąsiednich zbiegało się mnóstwo ludu do Jerozolimy, znosząc chorych i dręczonych przez duchy nieczyste, a wszyscy doznawali uzdrowienia.”( Dzieje Apostolskie)
Pamiętam, że zrobiło mi się ciepło i duszno, poszłam do mamy i powiedziałam:
„Pani Doroty dziecko zostanie uzdrowione”. Jakby coś mną sterowało. Myślę, że tamten moment był takim przełomowym. Wszyscy zaczęliśmy bardziej wierzyć
i jeszcze mocniej się modlić z nadzieją wierząc w cud. Po pewnym czasie Pani Dorota pojechała do lekarza na badania i okazało się, że ślad po obrzęku płodu zanikł. Kilka miesięcy później urodził się zdrowy Staś, który jest dowodem na to,
że wiara czyni cuda, że do ostatniego momentu trzeba wierzyć i się nie poddawać.
Czy ta sytuacja mnie zmieniła? Tak, bardzo. Mimo problemów i cierpień, zawsze kładąc się spać myślę: „Jezu ufam Tobie i zostawiam Ci wszystkie moje problemy”. Rozpoczynam mój dialog z Panem Bogiem. Sytuacja Pani Doroty zawsze przypomina mi w najgorszych momentach, że czasami musimy się cofnąć o jeden krok, żeby zrobić dwa kroki w przód, pozostawiając wszystkie nasze wątpliwości Panu Bogu.
K.
„Jestem wychowanką podstawowej szkoły katolickiej, jednak już od dziecka byłam samotna w swojej wierze. Mimo to, zawsze wiedziałam, że tak naprawdę nie jestem sama i czułam obecność Ducha Świętego. Swoim działaniem Duch Święty postawił na mojej drodze Dorotę, która, stała się moją nauczycielką i osobą tak bliską, jak rodzina. Jako świadek tamtych wydarzeń, mogę z całą pewnością stwierdzić, że modlitwa czyni cuda. Każda modlitwa zostanie wysłuchana. Pamiętam chwile zwątpień i łzy Doroty, która zastanawiała się nad sensem swojej modlitwy. Pomimo tych momentów Dorota, zawsze była uparta w swoich błaganiach.
W swoich własnych słabościach, lenistwie i wątpieniu zawsze przypominam sobie o cudzie, którego czynnym świadkiem byłam. Powtarzam sobie wtedy: „byłabym głupia, gdybym nie wierzyła”.
Mimo wykrytej choroby i zagrożenia życia, Stanisław urodził się zdrowy. Jest cudnym dzieckiem, a jego życie stało się dla mnie źródłem nadziei.”
Zofia