Antoni
Jesteśmy rodzicami Jagny, Antoniego i dwójki utraconych dzieci. Dwunastoletni syn jest niepełnosprawny. Już w trzecim miesiącu ciąży zdiagnozowano u niego zespół małopłytkowości i aplazji kości promieniowej TAR. W praktyce oznacza to skrócone i zdeformowane ręce. Od początku wiedzieliśmy więc, że będziemy mieć problemy, jednak nigdy nie braliśmy pod uwagę ich wyeliminowania drogą aborcji, co nam wielokrotnie proponowano.
Odkąd zobaczyliśmy na ekranie USG dzieciątko, które miało przylepione do tułowia dwie kulki w miejscu rączek, pomimo lęku i niedowierzania byliśmy pewni, że będziemy walczyć.
Ten styczniowy słoneczny dzień 2009 roku rozpoczął czas kolejnych badań, potwierdzania diagnoz, porad lekarskich i stawiania czoła propozycjom usunięcia ciąży. Znaleźliśmy pomoc w warszawskim Instytucie Matki i Dziecka na Woli, w którym później Antoni się urodził 19 czerwca, w święto Najświętszego Serca Pana Jezusa. To tam na USG nie wskazano nam problemu do usunięcia, a dostrzeżono chłopczyka z buzią aniołka, który ma poważny problem. Przed wizytą w szpitalu na Woli, nasza córka Jagna z niewzruszonym dziecięcym przekonaniem powiedziała nam, że urodzi się chłopiec i będzie miał na imię Antoni. Było to 17 stycznia, w dniu wspomnienia św. Antoniego Wielkiego, czego wówczas nie byliśmy świadomi. Po potwierdzeniu diagnozy, jeszcze w szoku, pojechaliśmy na Jasną Górę. W klasztorze mijało nas wielu pielgrzymów, księży. W pewnej chwili jeden z nich, paulin, zatrzymał się obok nas i pobłogosławił całą naszą rodzinę. To był dla nas znak Bożej opieki. Wtedy też pomyśleliśmy o pielgrzymce do Lourdes. Polecieliśmy prawie bez zastanowienia, ciąża piąty miesiąc, samoloty, walizki, pociągi. Ale to był czas łaski i budowania nas. Przemiany, pogłębienia wiary i zaufania. Wróciliśmy pełni pokoju. I choć modliliśmy się o uzdrowienie, które nie nadeszło, to jednak Antoni w swej chorobie jest silnym dzieckiem, ma zawsze dobre wyniki badań i wolę walki.
Wraz z narodzinami syna, pojawiły się liczne pytania jak mu pomóc, jakie podjąć leczenie, czy i na ile jest to możliwe w przypadku dziecka, które ma tylko jedną z trzech kości w dłoniach, a łokci nie ma wcale. Kolejni lekarze, poradnie, badania w kraju i za granicą. Większość odpowiedzi brzmiała: Nie da się nic zrobić, to skrajny przypadek, musicie się z tym pogodzić. Ale nie traciliśmy nadziei i ufności, bo czuliśmy, że w naszych trudnościach nie jesteśmy osamotnieni. Wkrótce po urodzeniu Antka, dowiedzieliśmy się o kolejnym dziecku, które się poczęło. Niestety córeczkę Marysię utraciliśmy. Stało się to w 2010 roku, kiedy to jeszcze nie było możliwości prawnych potwierdzenia narodzin i zgonu dziecka utraconego wskutek poronienia. I tutaj pojawiła się Boża opieka i łaska, stawiając na naszej drodze lekarza, który wydał stosowne dokumenty konieczne do aktu urodzenia i po Marysi został trwały ślad nie tylko w sercach i pamięci.
Kiedy Antoni miał około czterech lat żona podjęła modlitwę Nowenną Pompejańską do Matki Bożej. To w trakcie jej trwania znaleźliśmy informację o możliwości leczenia w Stanach Zjednoczonych u doktora NS. Nawiązaliśmy kontakt i w ciągu trzech tygodni mogliśmy udać się na konsultacje, ponieważ amerykański lekarz przebywał wówczas w Atenach. Tuż przed odlotem do Grecji, na lotnisku modliliśmy się w kaplicy, która była poświęcona św. Antoniemu, przed grecką ikoną Matki Boskiej, gdzie syn otrzymał sakrament namaszczenia chorych. Już w Atenach hotel, w którym mieszkaliśmy, okazał się nadbudowany nad kapliczką Agia Dynamis, Matki Bożej Silnej. Matka Najświętsza towarzyszyła nam więc cały czas i mieliśmy ogromne poczucie bezpieczeństwa.
Na konsultacji doktor NS dał nam kolejną nadzieję, przyznając, że jest szansa leczenia. To dało nam siłę przejść wszystkie niełatwe procedury, formalności, trudności i koszty związane z leczeniem za oceanem, gdzie Antek przeszedł cztery skomplikowane zabiegi i cykl rehabilitacji. Jego ręce zostały zrekonstruowane.
Antoni ma talent muzyczny i pięknie śpiewa, więc po powrocie przyszedł czas znalezienia dla niego szkoły, która podjęłaby wyzwanie przyjęcia dziecka z tak poważną niepełnosprawnością, gdzie już samo dobranie odpowiedniego instrumentu graniczy z cudem. I znów kolejna Nowenna Pompejańska i nieustająca opieka Matki Najświętszej. Antek znalazł się w Jasnogórskiej Szkole Muzycznej, która nie tylko go przyjęła, ale też umożliwiła naukę gry na instrumentach perkusyjnych, tworząc klasę perkusji. Dzięki ogromnej pomocy i życzliwości otaczających nas ludzi, syn może uczyć się, rozwijać pasje i nie przerywać leczenia, które przecież ciągle trwa.
Nasza codzienność nie jest łatwa. Zabiegi rehabilitacyjne syna, nasza nauka i podnoszenie kwalifikacji, by synowi pomóc jak najlepiej i w jak najbardziej profesjonalny sposób. Ogromną pomocą i skarbem w rodzinie jest nasza Jagusia. Córka też jest utalentowana artystycznie, pięknie maluje. Jest też najwspanialszą starszą siostrą, z którą Antek ma doskonałe relacje, oboje rozumieją się bez słów. To ważne, że wszyscy razem jesteśmy dla siebie wsparciem. Miłość pozwala nam sprostać wszystkim trudnościom. Nie wiemy przecież, czy zdrowotne problemy syna kiedykolwiek się skończą, bo ciągle dochodzą nowe. Boża opieka ciągle nam towarzyszy, jednak to my musimy pracować, wychowywać nasze dzieci i prowadzić normalny dom z jego szarą codziennością. Czujemy się jednak zaopiekowani, jak choćby teraz, kiedy pojawiła się u Antka nowa trudna diagnoza choroby autoimmunologicznej, to wierzymy, że będzie dobrze. Żyjemy, trwamy i z nadzieją czekamy choćby na moment, kiedy ktoś stworzy sposób na odtwarzanie stawów łokciowych. Może to Antek sam je wymyśli za dziesięć czy piętnaście lat. A tymczasem przed nami wydłużanie kości ręki, czyli kolejny etap leczenia w Stanach Zjednoczonych. Na szczęście syn jest w tym wszystkim wyjątkowy i ma niezwykłą pogodę ducha. I chociaż to jego codzienność jest najtrudniejsza i najbardziej bolesna, to często właśnie on nas pociesza, przypomina, żeby się nie martwić i dodaje otuchy.
Wszystko co już przeżyliśmy i przez co przechodzimy mówi nam, że warto jest dawać życie i chronić je od pierwszego do ostatniego momentu, bo przecież tak naprawdę, to nie my jesteśmy jego dysponentami. Kto raz zaczął istnieć, już nigdy nie przestanie. Spotkaliśmy wielu rodziców pełnych ogromnego żalu, którzy utracili swe dzieci poddając się lękowi i decydując się na aborcję. My też się naprawdę bardzo baliśmy. Ale strach nie jest dobry, pochodzi nie od nas, jakby od kogoś innego. Można mu się oprzeć. Bóg w tym pomaga, czasem trzeba się po prostu rozejrzeć. Może słowa wymalowane na przykościelnym murze: „Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi! Wypłyńcie na głębię!”, są właśnie do nas.
Z perspektywy czasu widzi się inaczej, trochę lepiej. Dostrzegamy w kwestii naszego życia plan, który Pan Bóg konsekwentnie stara się realizować. A my po prostu ufamy. Wierzymy, że skoro Antoni jest powierzony Matce Bożej, to nie stanie mu się krzywda. Pan Bóg stawia na naszej drodze wiele życzliwych, dobrych osób, przez które czyni w naszym życiu małe i większe cuda. Kiedy patrzymy na nasze dzieci, wiemy, że one mają wielką wolę życia. Są naszą radością, pociechą i spełnieniem. Są cementem dla naszego małżeństwa. Kiedy przychodzą, przytulają się, śmieją i mówią „Kocham”, to są to najpiękniejsze chwile w życiu. Gdyby ktoś dał nam wybór, nie zamienilibyśmy Antoniego na nikogo innego. Kochamy nasze dzieci takimi, jakie są, bo kochamy życie takim, jakie jest. Wypełnione po brzegi różnymi wydarzeniami, czasem niełatwymi, ale przede wszystkim uśmiechami i miłością.
Jowita i Michał